Nie jest tajemnicą poliszynela, że ekranizacja czytelniczych bestsellerów niesie za sobą wiele zagrożeń i niebezpieczeństw. Spełnić oczekiwania 25 milionów czytelników to zadanie karkołomne i często ponad siły, przede wszystkim scenarzystów. Bo jak zaskoczyć akcją, która jest powszechnie znana i doczekała się filmów dokumentalnych? Mam na myśli oczywiście
Kod Leonarda da Vinci, który w opinii większości okazał się klapą. Z tym większą niecierpliwością oczekiwałem na ekranizację książki Dana Browna:
Anioły i demony, ręki Rona Howarda, mając na uwadze fakt, że film ten będzie porównywany nie tylko z poprzednikiem.
Grany przez Toma Hanksa Robert Langdon powraca w formie właściwej laureatowi Oskara. Nie da się ukryć, że zarówno w Kodzie da Vinci, jak i tu, Hanks broni się znakomicie, a co najważniejsze: nie przesłania widzowi ekranu.
Główny bohater, profesor historii, który tropi groźny dla Kościoła – co nie znaczy, że dla całej ludzkości – spisek tajnej sekty Iluminatów, jest tam, gdzie powinien. Nie bez przyczyny zacząłem od niego.
W Kodzie da Vinci brakowało mi ludzi z krwi i kości – akcję wypełniły pościgi, ucieczki, mroczne kościoły i mechaniczne zabawki autorstwa Leonarda. W Aniołach wreszcie na pierwszym planie mamy pełnokrwistych ludzi. To oni grają pierwsze skrzypce i to ich losem – nawet porwanych członków konklawe - widz żyje, czekając na kolejną zagadkę. W tym filmie bohaterowie rozwiązują zagadki i to oni właśnie sprawiają, że historia dotyka samego widza.
Fabuła filmu, znana czytelnikom, jest wprawdzie dość prosta, jednak poruszane w niej problemy wydają się być jak zwykle nie do „ogarnięcia”. Widzowi wydaje się, że lepiej pozostać w błogiej nieświadomości i co niedziela iść do kościoła. Śmierć papieża jako punkt wyjściowy, stawia Kościół katolicki przed nieznanym zagrożeniem, ukazując jednocześnie jego ziemskie przywary. Pomoc jak zwykle przychodzi z najmniej oczekiwanego źródła - deista Langdon daleki jest od ślepej wiary i scholastycznych dogmatów.
Film jest mocny zarówno od strony wizualnej, jak i aktorskiej. Akcja pędzi dosłownie na „złamanie karku”, gdyż czasu jest niewiele. Tykająca bomba jest jednak bardzo sugestywnym narzędziem motywującym. Atutem są także role drugoplanowe: Ewan McGregor i Ayelet Zurer nie dali się zepchnąć Hanksowi na plan drugi.
Nie zgodzę się z opiniami, że efekty specjalne zagłuszyły potencjalne próby używania mózgu przez widza. Wręcz przeciwnie! Oczekiwałem tego, a dostałem dość wyważoną mieszankę akcji, suspensu i efektów specjalnych. Skoro książkę czyta się jednym tchem, to czy można wymagać od filmu, że w trakcie oglądania nasza świadomość wyłączy się, naciskając na pilocie przycisk „pause”?
Moim skromnym zdaniem film całkowicie spełnia pokładane w nim oczekiwania. Gra aktorska jest bez zarzutu, a napięcie i atmosfera niebezpieczeństwa wyczuwalna – zwłaszcza wśród purpuratów. W przeciwieństwie do
Kodu…, dialogi nie nużą, a wyjaśnienia zdają się być jedynie zgrabnym uzupełnieniem.
Pozostaje jedynie pytanie bez odpowiedzi: co by było, gdyby ta bomba jednak wybuchła…..
Ocena 8.5/10
reżyseria: Ron Howard
scenariusz: Akiva Goldsman
zdjęcia: Salvatore Totino
muzyka: Hans Zimmer
czas trwania: 138
dyst.: United International Pictures Sp z o.o.