Mniej więcej rok temu, bo w marcu 2010, doszły mnie słuchy o pracach nad filmem animowanym
Ultramarines, osadzonym naturalnie w realiach
Warhammera 40,000. Miałam wielkie oczekiwania – zapowiadała się prawdziwa uczta dla oczu, a gdy tylko przeczytałam, że głos jednej z postaci miał podkładać John Hurt, byłam już cała w skowronkach.
Mój entuzjazm opadł w chwili, w której dowiedziałam się, że film będzie wyłącznie do kupienia na DVD, bez możliwości zobaczenia go na dużym ekranie. Za przyjemność obejrzenia animacji należy zapłacić 31,75 euro, a więc niemal 130 zł.
Kolejnym niepokojącym elementem były zwiastuny – nie wywoływały opadu szczęki, co to, to nie. Ruchy postaci sprawiały wrażenie nieco nienaturalnych, a całość wyglądała nieco plastikowo. Ponieważ jednak film wciąż mógł okazać się dobry, w końcu zasiadłam przed ekranem, licząc na dość przyjemny seans.
Bogowie tylko wiedzą, jak bardzo się przeliczyłam!
Co tu dużo mówić –
Ultramarines okazali się po prostu ogromnym rozczarowaniem. To, co dało się dostrzec już w zwiastunach, w pełnometrażowym filmie stało się widoczne jeszcze bardziej: animacja płaszczy i innych elementów z otoczenia bohaterów jest nienaturalna, mimika takoż. Twarze bohaterów niby są szczegółowe, ale wciąż wyglądają jak odlane z wosku. Pancerze zaś sprawiają wrażenie, jakby były z tandetnego plastiku.
Poziom animacji to jednak nie wszystko. Mogłaby to zrekompensować na przykład dobra fabuła. A o taką nie powinno być trudno – uniwersum
Warhammera 40,000 jest obszerne i bogate w historie, intrygi i ciekawych bohaterów. Można by zrobić całą serię filmów, a każdy mógłby być świetny. Co prawda myślę, że ciekawszy efekt osiągnęłoby się wybierając inną frakcję albo armię, ale nawet pozostając w kręgu Space Marines dałoby się znaleźć materiał na wciągający scenariusz (jak choćby powstanie tego elitarnego oddziału). Całkiem złożoną i ciekawą fabułę otrzymałoby się z adaptacji herezji Horusa (czyli potężnego rozłamu, wskutek którego część Legionów opowiedziała się po stronie Chaosu). Twórcy filmu jednakże postanowili zaprezentować widzowi zupełnie nieinteresujący epizod z życia zupełnie nieinteresujących Marines. Owszem, mogą być silni, mogą być elitarni, ale nie ma co się okłamywać: do filmu po prostu się nie nadają. Choćby z tego względu, że są zbyt identyczni, co przecież nie jest winą twórców filmu, tylko wynika z natury samych Ultramarines. Widzowi trudno odróżnić jedną postać od drugiej, jak więc rzeczony widz ma zaangażować się w czyjekolwiek losy? W każdym przyzwoitym filmie wojennym można ustosunkować się do poszczególnych bohaterów – ale nie w
Ultramarines. Tutaj ledwo dawało się odróżniać poszczególnych „braci” po głosach. Pod tym względem, dużo bardziej „medialni” byliby choćby Space Wolves.
Tak więc ta nieciekawa, bezbarwna masa przeżywa przygodę. Żeby chociaż przygoda sama w sobie była interesująca! Tymczasem nasz bohater zbiorowy odbiera sygnał z nieznanej planety, przybywa na rzeczoną planetę i idzie przez pustynię. I idzie. I jeszcze trochę idzie. Prawdopodobnie to w tych scenach miało narastać napięcie, ale prawda jest taka, że było to po prostu nudne, bo zdecydowanie za długie. Kiedy już bohater zbiorowy dotrze do źródła sygnału, przyjdzie czas na sieczkę. Trzeba przyznać, że sieczka jest wyjątkowo nieudolna i głupia. Oto doborowy oddział wojaków idzie przez ciemne pomieszczenie, gdzieś w mroku czai się pomiot Chaosu... A wspomniany oddział nie odczuwa potrzeby ani pilnowania tyłów, ani rozglądania się na boki, oni po prostu idą jak z klapkami na oczach, byle do przodu. A później wielkie halo, że stwora zaatakowała od tyłu i zmiotła jednego z Marines? Przecież sami się o to prosili! Niby to tylko rekruci, ale chyba czegoś ich na szkoleniu uczyli, no nie? Szydełkowania?!
Sieczka więc była zwyczajnie idiotyczna. W dodatku stosunkowo krótka, co stanowiło kolejne rozczarowanie – skoro twórcy filmu zdecydowali się na zignorowanie zjawiska zwanego „fabułą”, mogli chociaż zrekompensować to solidną rozpierduchą. Tymczasem nie ma ani jednego, ani drugiego, jest za to dużo łażenia po pustyni. Niby pojawia się element intrygi, kiedy nie wiadomo, czy ktoś z oddziału nie został skażony Chaosem, ale to też zostało potraktowane po macoszemu i widzowi nie towarzyszy w związku z tym żadne napięcie. Ktoś jest skażony? Świetnie. A wiedzieliście, że samiec szympansa różni się od człowieka tym, że ma na penisie haczyki do usuwania z samicy cudzego nasienia? Film się zaczyna, kończy, Marines idą przez pustynię, wracają, a widz zostaje z wrażeniem „Zaraz... Coś tu się właściwie stało?”.
Gdyby chociaż animacji towarzyszyła klimatyczna, porządna muzyka! Ale tego również jest tyle, co kot napłakał.
Ultramarines jest filmem położonym chyba w każdym aspekcie. Na plus można policzyć tylko ukazanie obyczajów zakonu, wprowadzenie w jakiś maleńki skrawek świata. Niestety, zbyt maleńki, żeby się nim nacieszyć. Osoba nieznająca uniwersum po seansie nadal nie będzie o nim miała bladego pojęcia, a ta znająca – pozostanie z wrażeniem niedosytu.
Nie – jest jeszcze jeden plus: John Hurt. Ma świetny i przejmujący głos.
reżyseria: Martyn Pick
scenariusz: Dan Abnett
premiera: 29 listopada 2010 (Świat)
produkcja: Wielka Brytania
gatunek: Animacja, Wojenny, Sci-Fi