Wyobraźmy sobie, że gdzieś na środku pustyni w stanie Utah rozbija się amerykański satelita. By dodać sprawie dramatyzmu, w ciągu paru godzin od upadku, populacja pobliskiego miasteczka spada w dość drastycznym tempie. By być dokładniejszym – prawie do zera. Wystarczająco strasznie? Przynajmniej niepokojąco? A może by tu dodać jeszcze spisek rządowy, kosmitów i hitlerowskich naukowców przetrzymywanych w tajnych bunkrach gdzieś w Małopolsce, zmuszanych do pracy nad wunderwaffe, która sprawi, że cały świat klęknie przed potęgą Polski? Wydaje się, że z podobnego założenia wyszli twórcy remake’u klasycznego filmu science fiction –
The Andromeda Strain. Pominęli co prawda wątek hitlerowców, ale nie bądźmy drobiazgowi – liczą się intencje i efekt końcowy. A ten w tym przypadku jest doprawdy porażający – można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z pięknym
exemplum tego, jak NIE powinno się robić remake’ów. Ale, jak zwykli mawiać bajarze, zacznijmy od początku.
Pierwszy film
The Andromeda Strain (tytuł w tłumaczeniu polskiego dystrybutora
Andromeda znaczy śmierć) powstał w 1971 roku i już wtedy uznawany był za naprawdę solidny kawałek kina sci-fi. Po tylu latach, nieco trąci myszką, jednak przez niektórych uznawany jest wręcz za jeden z najlepszych filmów tego gatunku. Reżyser (Robert Wise) w stu procentach wykorzystał fabułę naprawdę dobrej powieści Michaela Crichtona (zresztą debiutanckiej) i stworzył ciekawe, nowatorskie dzieło. Jako, że zaliczam się do fanów tego filmu, z nadzieją zareagowałem na wieści o remake’u. Nadzieja ta była jednak płonna. Nie wiedzieć czemu, pan Mikael Salomon uznał, że potrafi zrobić lepszy, „bogatszy” obraz. Co ciekawe, ktoś mu uwierzył i dał na to pieniądze. W ten sposób powstała nowa wersja historii - film ujrzał światło dzienne w 2008 roku. Aby jednak móc porównać sobie jakość dzieł obu twórców, należałoby najpierw przedstawić intrygę pierwotnego filmu i jego
dramatis personae.
Otóż, jak już zostało napisane, na pustyni rozbija się satelita, a miasteczko, do którego niezbyt rozgarnięci miejscowi go przewieźli, wymiera w zastraszającym tempie. Podobnie dzieje się z żołnierzami wysłanymi po kapsułę – do dowództwa dociera tylko radiowy opis apokalipsy, która najwidoczniej wydarzyła się w miasteczku. Potem wszelki kontakt zamiera. Ogłoszony zostaje alarm wildfire – do tajnego (a jakże) laboratorium pod powierzchnią pustyni ściągniętych zostaje czterech wybitnych naukowców: lekarz, inżynier, mikrobiolog i chemik. Mają zaradzić sytuacji: wyizolować czynnik chorobotwórczy (który dostaje kryptonim Andromeda), odkryć jak się rozprzestrzenia i jak go zabić. Dodatkowy dreszczyk emocji wzbudza fakt, że laboratorium postawiono na ładunku jądrowym, który ma wysadzić w powietrze kompleks w razie skażenia. Fabuły nie wypada zdradzać, jednak z całą pewnością nie brakuje tu zwrotów akcji i dość nieoczekiwanych rozwiązań. Oczywiście należy pamiętać, kiedy film powstał – obowiązują realia lat siedemdziesiątych poprzedniego wieku – dziś niektóre rozwiązania mogą się wydawać naiwne, ale szacunek należy się Crichtonowi, który całą intrygę wymyślił prawie pół wieku temu.
Od strony technicznej i wizualnej pierwotny film jest małym arcydziełem. Naprawdę oszczędnymi środkami udało się uzyskać przekonujący nastrój zagrożenia wiszącego nad światem. Służy temu tak klimatyczna muzyka, jak i sama konwencja filmu – całość przedstawiona jest jako retrospekcja świadków zeznających przed komisją senacką w sprawie
Kryzysu Andromedy w parę lat po fakcie. Dodatkowo ciągle pokazywany jest uciekający czas (przez ujęcia ukazujące rozmieszczone w laboratorium zegary i opatrywanie wydarzeń aktualną godziną), uzmysławiając jak niewiele go zostało. Podobny zabieg wykorzystano na przykład w znanym serialu
24 godziny. Całe wyposażenie laboratorium skutecznie udaje najbardziej zaawansowane technicznie urządzenia (wystrój w stylu: stal, chrom, szkło i plastik): mamy tu medyczny komputer diagnostyczny, automatyczne stacje mikroskopowe etc. Słowem –
hi tech. Obrazu dopełniają innowacyjne ujęcia kamery: przenikające się, zestawione obok siebie kadry różnych postaci, czy też obrazy wzbogacone o animacje. Zwrócić należy uwagę na pewną statyczność akcji, nawet w krytycznych momentach oko kamery zawiesza się na pełnej skupienia twarzy naukowca usiłującego rozgryźć mechanizm działania Andromedy. Wszystkie te zabiegi służą przekonaniu widza, że ma do czynienia z autentycznym laboratorium, które musiało sobie poradzić z autentycznym zagrożeniem. Co do samych postaci naukowców – cóż, parędziesiąt lat temu kanon aktorstwa był nieco inny, i sposób gry dzisiaj może wydać się nieco drewniany. Mimo tego, główne postacie są wielowymiarowe, a ich zachowanie skutecznie wzmacnia uczucie napięcia i odosobnienia (na ostatnim, najlepiej zabezpieczonym poziomie laboratorium naukowcy przebywają prawie sami, pozbawieni kontaktu z bliskimi).
Oglądając pierwowzór można było się autentycznie zaniepokoić, a przynajmniej poczuć ten dreszcz napięcia pełznący po plecach. Jakie zaś emocje wzbudza remake? W najlepszym przypadku ich brak, w najgorszym – śmiech i politowanie. Zacznijmy jednak od plusów, niezbyt ich wiele, więc szybko da się tę kwestię załatwić. Bez wątpienia w tej wersji historii lepsze jest tempo akcji – w oryginale nieraz nużące mogły się wydawać naprzemienne ujęcia twarzy bohaterów. Efekt ten jednak psuje nieco długość filmu – został on nakręcony docelowo dla telewizji, przez co podzielono go na dwa półtoragodzinne (!) odcinki. Jeżeli ktoś narzekał na długość
Ciekawego przypadku Benjamina Buttona, niech spróbuje obejrzeć nowy
The Andromeda Strain za jednym posiedzeniem. Aktorstwo też jest nieco lepsze, ale „nieco” jest tu słowem jak najbardziej adekwatnym – ot, bardziej przystaje do tego, co mamy na co dzień okazję widzieć w kinie. Dodać też wypada, że zdjęcia momentami są naprawdę dobre i oddające nastrój filmu, podobnie jak efekty specjalne wpływające na jego widowiskowość. I w kwestii zalet to by było tyle. Za to lista wpadek, czy po prostu słabych stron tej produkcji, jest dłuższa niż jej lista płac.
Zacznijmy może od wszechobecnej w dzisiejszym kinie amerykańskim poprawności politycznej. W oryginalnej powieści Crichtona badacze są biali, a trzech z nich to mężczyźni (a więc prawie cały skład ekipy zaliczyć można do WASP – White Anglo-Saxon Protestant). Oczywiście w nowszej adaptacji tak być nie mogło – wojskowym dowódcą sekcji do spraw broni biologicznej zrobiono murzyna, zaś grono naukowców wzbogaciło się o czarną mikrobiolog, chińskiego uchodźcę – nawróconego speca od broni biologicznej i lekarkę. Czemu miał służyć ten zabieg? Doprawdy trudno mi doszukać się racjonalnego wytłumaczenia – ot, po prostu nikt nie miał czuć się obrażony i pominięty. Kolejną wpadką są wciskane na siłę wątki miłosne. To jest sci-fi, nie romansidło! Światu grozi zagłada, nie ma czasu na amory! Tymczasem konia z rzędem temu, kto rozszyfruje misterną sieć związków między bohaterami. I tak główny bohater, doktor Jeremy Stone, jest po rozwodzie, a wspomniana wcześniej lekarka, dołączająca do naukowców w laboratorium, jest jego wielką miłością z przeszłości. Irytujące są też wstawki rozmów telefonicznych, z rodzinami odosobnionych: przesycone tanim sentymentalizmem. Po raz kolejny się pytam: po co? Do grupy irytujących cech tego filmu dodać należy też ostentacyjne powiewanie amerykańską flagą (God Bless America!) i prezentację potencjału technicznego US Army. Pojawiają się też odwołania do inwazji na Irak (tak naprawdę Saddam miał broń biologiczną!). Jednak trzy najbardziej bzdurne i nie mające nic wspólnego z pierwotną powieścią, czy choćby filmem wątki, zostawiłem sobie na koniec. Otóż, w pewnym momencie okazuje się, że wspaniałymi Stanami Zjednoczonymi rządzi wyrachowany prezydent, stawiający na pierwszym miejscu swoje szanse na reelekcję i prywatne interesy, a dopiero potem dobro kraju. Rzuca się tu w oczy straszne uproszczenie całej intrygi – nic nie pozostawia się w sferze domysłów, widz ma wszystko podane na tacy – jednoznacznie widać kto jest „tym złym” i jakie są jego zamiary. Przez to film zdaje się przeznaczony dla niezbyt lotnych nastolatków rodem zza wielkiej wody. Może tak jest w rzeczywistości…
Wracając jednak do bzdur – jak w większości współczesnych filmów sci-fi, nie mogło oczywiście zabraknąć spisku złych wojskowych/polityków/masonów (niepotrzebne skreślić), chcących zachować dla siebie próbkę wirusa. Robią więc wszystko, by odizolować laboratorium od świata zewnętrznego i zapobiec wyciekowi informacji do mediów. Generalnie wszyscy dybią na naukowców i wydaje się, że nikomu tak naprawdę nie zależy na życiu mieszkańców Ziemi. Koroną bzdur jest jednak to, że doktor Stone i spółka dochodzą do wniosku, że Andromeda została przysłana z przyszłości i jedynie przypadek sprawił, że wojskowy satelita zderzył się z pojemnikiem, w którym się znajdowała. Na samej zaś skorupie zapisana jest zakodowana wiadomość. Na szczęście naukowcom udaje się ją rozszyfrować (całe szczęście była napisana po angielsku) i w porę uratować świat… A może jednak nie? Ostatnia scena, bardzo w stylu
Archiwum X, sugeruje, że może powstać sequel tego „dzieła”. Hmm, w takim wypadku perspektywa zagłady świata wywołanej przez kosmicznego wirusa przysłanego z przyszłości wydaje się cokolwiek kusząca.
Podsumowując, naprawdę trudno mi odkryć motywację, którą kierowali się ludzie wykładający pieniądze na remake
The Andromeda Strain. Film jest po prostu płytki i co najwyżej w niewielkim stopniu przystaje do pierwowzoru, nie mówiąc już o powieści, na podstawie której powstał scenariusz. Dodatkowe wątki (miłosne, polityczne, spiskowe) zamiast wzbogacać fabułę, tylko ją niepotrzebnie gmatwają i wydłużają mękę widza. Trudno jednak nie zauważyć, że film ten wpisuje się w nurt dość licznych ostatnimi czasy produkcji: nędznych remake’ów klasycznego sci-fi (vide
Wojna Światów, czy
Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia). Nie wnoszących nic nowego, w opinii wielu widzów profanujących pierwowzory poprzez nadmierne uproszczenie intrygi i dodanie fajerwerków graficznych. Kończąc – wszystkim, którzy nie widzieli
The Andromeda Strain z 1971 roku gorąco polecam ten obraz. Klasykę wypada znać, a ta produkcja na pewno do niej należy. Spokojnie można ją ocenić na 9/10 (byłaby dziesiątka, jednak czas odcisnął swe piętno na tym obrazie, co jest szczególnie widoczne w grze aktorów). Szerokim łukiem radzę zaś omijać zeszłoroczny film o tym samym tytule. Będąc w naprawdę niezłym humorze, dałbym mu 2/10 (tylko ze względu na niezłe efekty specjalne i sam fakt zainteresowania się autorów klasyką sci-fi). Na szczęście, w związku z jego telewizyjnym rodowodem, jest trudno dostępny w Polsce (żeby nie powiedzieć – prawie niedostępny). Jeżeli jednak natkniecie się na ten tytuł kiedyś na jednym z kanałów filmowych, szybko chwyćcie za pilota i przełączcie, szkoda zdrowia. W końcu od nadmiaru stresów robią się wrzody, wzrasta ciśnienie etc. Teraz zaś wybaczcie, ale muszę skontrolować jak sobie radzą moi hitlerowscy naukowcy…
reżyseria: Mikael Salomon
scenariusz: Robert Schenkkan
zdjęcia: Jon Joffin
muzyka: Joel J. Richard
czas trwania: 180