Filmy katastroficzne rządzą się specyficznymi prawami. Na początku jest delikatne wprowadzenie z elementami logicznego uzasadnienia demolki, potem wielkie bum, a na końcu happy end. Ktoś ginie, komuś udaje się przeżyć a jeszcze kto inny zostaje przypadkowym bohaterem. Po premierze filmu
Pojutrze te schematy uległy przewartościowaniu. Katastrofy klimatyczne na skalę globalną i o natężeniu dotąd niespotykanym wprowadziły do kina nową jakość. Tym tropem poszedł Roland Emmerich, reżyser filmu
2012. Postawił na kompletną demolkę kosztem scenariusza, aktorstwa i muzyki, że o reszcie filmowego rzemiosła nie wspomnę i…. publiczność to doceniła. Dosłownie i w przenośni. Jeden z najlepszych wyników weekendu w naszym kraju coś znaczy.
Kalendarz Majów kończy się na roku
2012 i ten wątek posłużył scenarzystom za punkt wyjścia do dopisania „reszty”. Nie oszukujmy się: w obliczu totalnej katastrofy, gdy wszystko dosłownie wali się widzowi na głowę, gigantyczne tsunami zalewa Himalaje a Kalifornia zapada się pod ziemię, nie wiemy już, na co zwrócić uwagę. Z każdą upływającą minutą zastanawiamy się, co jeszcze uda się rozwalić i czy da się to zrobić bardziej spektakularnie? O ile „Pojutrze” odwoływał się do naszych zwykłych, podsycanych przez media, odruchów troski o środowisko, o tyle
2012 zawieszony jest w swoistej próżni. Brak tu odniesienia do czegokolwiek znanego widzowi.
Akcja filmu przedstawia się następująco. Oto planety naszego układu słonecznego ustawiają się w niekorzystnej konfiguracji – przewidzianej przez Majów oczywiście – co źle wpływa na nasze słoneczko. Podrażnione przez siły kosmiczne Słońce produkuje zwiększoną dawkę śmiercionośnych cząsteczek, które podgrzewają jądro Ziemi niczym mikrofale – to też Majowie przewidzieli?!? W efekcie płyty tektoniczne zaczynają wędrować – zatem ojczyzny Majów próżno by szukać w Meksyku – i zaczyna się apokalipsa. Potężne połacie ziemi dosłownie zapadają się pod własnym ciężarem, trzęsienia pochłaniają miliony ofiar a modlitwy nie odnoszą skutku. Gdzieś po drodze rozgrywa się dramat przypadkowej rodziny, która cudem uchodzi kolejnym kataklizmom, zmierzając ku ocaleniu, które znajduje się wysoko w Himalajach. Oczywiście przywódcy największych państw świata – nie zapominajmy, że Polska jest wówczas zaaferowana Euro i na inne rzeczy po prostu zabrakło środków – zostali o wszystkim poinformowani i odpowiednio wcześniej podejmują kroki zmierzające do ratowania gatunku. Budowę wielkich statków, które mają ocalić „najwierniejszych” powierzono…. komuż by innemu, jak nie Chińczykom. Aby stereotypom stało się zadość, mężem opatrznościowym jest nie kto inny, jak czarnoskóry prezydent USA. O ile rola Johna Cusacka jest najwyżej poprawna, o tyle jestem pod wrażeniem epizodu odegranego przez Woodyego Harrelsona. Nie czarujmy się: gość potrafi zagrać nawiedzonego wariata i nie tylko. Śmiem powiedzieć, że zrobił większe wrażenie aniżeli monstrualne tsunami zalewające Tybet. Moim skromnym zdaniem najlepiej prezentuje się kawałek, w którym niesiony gigantyczną falą lotniskowiec „USS John Kennedy” dosłownie zmiata z powierzchni ziemi Biały Dom. Tu ukłon w stronę twórców.
W tej oszałamiającej mieszance kataklizmów twórcy pokusili się o postawienie kilku trywialnych pytań związanych z postawą człowieka w momencie zagrożenia życia. Czy w obliczu zagłady gatunku jesteśmy stanie zachować człowieczeństwo? I czy uratowanie kilku istnień w obliczu bezlitosnej i miażdżącej miliardy przyrody cokolwiek znaczy? Odpowiedź jest banalna i w stylu, do jakiego przyzwyczaiły nas hollywoodzkie superprodukcje.
Podsumowując, film dociera do granicy, której chyba przekroczyć się nie da – i nie chodzi mi tu już o zwykłe efekty specjalne. Chodzi o ramy gatunku. Próba odpowiedzi na pytanie, co jeszcze można zdemolować na biednej matce Ziemi, jest jedna: więcej się chyba nie da, nawet kosztem w miarę trzymającego się kupy scenariusza. Pozostaje pytanie innej natury: czy ten trop jest aby właściwy? Oczywiście można się pokusić o unicestwienie Układu Słonecznego czy Drogi Mlecznej, ale tego rodzaju próby już w kinie podejmowano. Nadmiar efektów może przytłumić całą resztę, o napięciu też trudno mówić. Odnoszę wrażenie, że twórcy
2012 strzelili sobie samobójczego gola, zdradzając treść filmu licznymi trailerami. W pewnym momencie widz odnosi wrażenie, że najważniejsze zdążył już zobaczyć w Internecie. Mimo braków w scenariuszu, muzyce i dramaturgii na film warto się wybrać. Ocena 7/10.
reżyseria Roland Emmerich
scenariusz Roland Emmerich , Harald Kloser
zdjęcia Dean Semler
muzyka Thomas Wanker
czas trwania: 158
dystrybucja: United International Pictures Sp z o.o.